Aucanquilcha cz. II
artykuł czytany
17229
razy
Po dniu odpoczynku postanowiłem ruszyć na zachód - w kierunku Paso Jama. Z map wynikało, że droga prowadzi przez kilka przełęczy, z których przynajmniej jedna ma wysokość ponad pięciu tysięcy. Jak zwykle problem stanowiła woda. Okazało się, że na 160-cio kilometrowej trasie jest jeden jedyny strumień z wodą nadającą się do picia. Aby do niego dojechać należało pokonać blisko sto kilometrów i najwyższą przełęcz. Nie było to łatwe, ale możliwe. Zabrałem pełny zapas wody - 14 litrów powinno wystarczyć na dwa dni jazdy.
Zacząłem spokojnie, planując pierwszy nocleg na 3500-3600 metrów. Droga była piękna, gładka, prosta aż dziw. Chyba projektantowi krzywiki ktoś ... zabrał. Zero trawersowania, idealnie prostopadle do poziomic. Jak sprawdziłem - 1100 metrów przewyższenia na 13 kilometrów drogi, czyli miejscami na pewno ponad 10% nachylenia. Z tak obładowanym rowerem to spore wyzwanie. W dodatku wysokość też robiła swoje. Pierwszy nocleg zgodnie z planem. Piękny zachód słońca, błękitne niebo o poranku. Drugi dzień był znacznie trudniejszy. Ruszyłem wcześnie, by mieć jak najwięcej czasu. Początek świetny, tuż po 13.00 wjechałem na 4800 metrów. Pozostało kilkadziesiąt kilometrów w miarę płaskiego terenu do kolejnej przełęczy. Z niepokojem śledziłem chmury zbierające się nad okolicznymi wierzchołkami. Jeden z jadących z przeciwka kierowców pokazał, żebym nie jechał dalej. Zatrzymałem się by zobaczyć, jaki będzie dalszy rozwój wypadków. Wiatr początkowo zamilkł, by wkrótce zmienić kierunek. Czarne chmury pokryły niebo. Schowałem się w wypatrzonym tunelu pod drogą. Rozpętała się nawałnica. Śnieg i grad padały prawie poziomo, wdzierając się z impetem do mojego schronienia. Ubrany we wszystko, co miałem, owinięty NRC-etką trząsłem się z zimna. Po dwóch-trzech godzinach ucichło. Kończąca się woda i zbyt duża wysokość na nocleg skłoniła mnie do odwrotu. Ale jaki to był odwrót!
Zjazd. Jak się zjeżdża z przełęczy o wysokości Mont Blanc, nachyleniu średnio 10% i delikatnym wietrzyku w plecy? Szybko, bardzo szybko... Każde rozprostowanie zgrabiałych w zimowych rękawicach dłoni powodowało gwałtowne przyspieszenie. 60km/h, nie szybciej, bo każdy boczny podmuch może namieszać. No dobra, przecież nie wieje z boku, 70. Idealne warunki, nie czułem drgań kierownicy, choć wcześniej przednie sakwy powodowały niejednokrotnie slalomowe drgawki. Fajnie by było szybciej, może by tak przekroczyć 80? Poszło. Droga zagłębiła się w zboczu, ściany osłaniały przed ewentualnymi bocznymi podmuchami. Puszczam hamulce. 80... 81... 82, znak ostrzeżenia przed spadkiem, 85... 87... 90... Później sprawdziłem - jechałem 91,6 km/h. Sam nie wierzę, nigdy nie trafiłem na warunki pozwalające z sakwami przekroczyć 80. Szaleństwo, ale jak osłodziło gorycz powrotu. W niecałe półtorej godziny przemknęła mi przed oczami trasa, którą mozolnie pokonywałem przez poprzednie dwa dni... Już dawno porażka nie sprawiła mi tyle frajdy! Ciąg dalszy nastąpi...
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż